3/23/2018

Kiernan Ferrox

 KIERNAN  FERROX 
"This one’s heart is pure but tormented by darkness." 
AWERSJA DO ZDROBNIEŃ — 19 IV 1951, SZKOCJA — BYŁY GRYFON, ŚCIGAJĄCY — ZAMIESZKAŁY W HOGSMEADE — POCZĄTKUJĄCY AUROR — CZARODZIEJ PÓŁKRWI — METAMORFOMAG DĄŻĄCY DO ZOSTANIA ANIMAGIEM — RÓŻDŻKA 13 I PÓŁ CALA, OSTROKRZEW, WŁÓKNO SMOCZEGO SERCA — ZAKON FENIKSA — PATRONUSEM TESTRAL — BOGINEM ZWŁOKI BLISKICH — LEŚNE WYPRAWY ZA DNIA I PODNIEBNE LOTY POD OSŁONĄ NOCY — SKRZYDŁA, KTÓRYM POWIERZYŁBY SWOJE ŻYCIE — Z ZAMIŁOWANIA LOTNIK — NAJDROŻSZA CARRIE

I.
Z pewnością nie urodziłeś się, aby chodzić po ziemi, powtarzała matka z humorem, zdejmując Cię z komody, kiedy wyrósłszy ledwie nad jej kolano, Ty podejmowałeś coraz to bardziej irracjonalne próby zbliżenia się do sufitu — od czegoś trzeba przecież zacząć. Za cel honoru postawiłeś sobie, że dosięgniesz go bez pomocy ojca, który nie raz i nie dwa unosił Cię w górę, a potem brał na ramiona, tylko po to, byś wreszcie rozchmurzył te pulchne, dziecięce policzki. W końcu Ci się udało i jako dziecko nigdy nie byłeś bardziej dumny, nawet kiedy po raz pierwszy strzeliłeś ojcu gola do prowizorycznej bramki. Piłka nożna, praktykowaliście ten mugolski sport ze względu na Cecylię, a ona obserwowała Was z okna w kuchni, przygotowując obiad. Pamiętasz jej piękną twarz, mimo, że byłeś wtedy bardzo mały. Delikatnie zasnutą cieniem firany, z rysami godnymi apollińskiego dłuta i grą świateł toczącą się w zagłębiach policzków za każdym razem, kiedy jej wargi rozgrzewał najpiękniejszy uśmiech, jaki w życiu widziałeś. Pamiętasz ciepłą barwę głosu, gdy wołała do stołu z przestrogą, że zaraz zacznie padać. Spojrzałeś wtedy w niebo i uśmiechnąłeś się, szeroko, tak jak to tylko dzieci potrafią, bo tylko dzieci potrafią tak usilnie w coś wierzyć. Wiedziałeś, że i niebo będzie kiedyś Twoje, tak jak ten nieszczęsny sufit.

II.
Opuściłeś powieki, gdy Tiara Przydziału spoczęła na Twojej głowie. Zdawałeś sobie sprawę z powagi sytuacji, a serce wybijało swój rytm tak gwałtownie, że czułeś je w całym ciele. Przez rąbek nakrycia głowy słyszałeś, jak to mamrocze swoje wątpliwości na głos i z każdą kolejną chwilą stawałeś się coraz bardziej nerwowy, nic bowiem z tego nie rozumiałeś. Nic, z wyjątkiem tego jednego słowa, którego obawiałeś się najbardziej  — Slytherin.
— Nie — wyrzuciłeś więc z siebie, słowo niewiele głośniejsze od powietrza, które ze świstem uszło z Twoich płuc. Desperacko pragnąłeś iść w ślady ojca Gryfona. — Tylko nie Slytherin.
Trafiłeś zatem do Gryffindoru i poczułeś, jakby ciężar całego świata spadł Ci właśnie z ramion.

III.
Byłeś pilnym uczniem i choć nie najlepszym z najlepszych, to z pewnością na tyle zdolnym i sumiennym, by wywoływać uśmiech na twarzach swoich opiekunów. Najbardziej jednak cieszyły Cię lekcje latania na miotle, a zaraz za nimi maszerowały nieustępliwie zajęcia opieki nad magicznymi stworzeniami. To właśnie tam szło Ci najlepiej, bo właśnie w to wkładałeś swoje serce i kiedy po raz pierwszy — po pierwszej próbie — chwyciłeś do ręki trzon, poza natychmiastowym zdobyciem nieba, zamarzyłeś jeszcze o członkostwie w domowej drużynie Quiddicha, gdzie zostałeś przyjęty na początku drugiego roku. Mecz na wejście rozegrałeś jako szukający, przez wzgląd na to, jakie cuda wyczyniałeś na miotle, jednak szybko zdecydowano o przemianowaniu Cię na ścigającego. Byłeś bowiem za mało skupiony, by dostrzec maleńki znicz, co z kolei kosztowało Was zwycięstwo. Nie zawiodłeś jednak więcej, zdobywając liczne punkty dla swojej drużyny w zaskakująco krótkim czasie.

IV.
Miałeś trzynaście lat, kiedy większość naiwnych marzeń runęła niczym domek z kart. Trzynaście lat, kiedy Śmierciożercy nocą wtargnęli do Twojego domu, by ukarać ojca za związek z Mugolką. Dwóch mężczyzn, pomyślałbyś, tylko dwóch, jednak nie byli sami. W ślad za nimi przybyło coś jeszcze, o czym dowiedziałeś się na parę zdających się trwać wieczność chwil po tym, jak ojciec odesłał Ciebie i matkę na strych, każąc dobyć różdżki i dobrze się ukryć. Trzynaście lat, kiedy po raz pierwszy udało Ci przyzwać patronusa w formie mgły — to jednak wystarczyło, by uchronić siebie i matkę przed pocałunkiem dementora. Trzynaście lat, kiedy po raz pierwszy doświadczyłeś czyjejś śmierci.

V.
Zmieniły się Twoje priorytety. Już nie liczyłeś na to, że zostaniesz kiedyś hodowcą magicznych stworzeń i będziesz żył przeciętnym, acz przepełnionym ciepłem i miłością życiem męża i ojca. Odsunąłeś te myśli na bok, z zapalczywością przelewając swoje siły na przedmioty, które wiedziałeś, że będą miały kluczowe znaczenie podczas selekcji kandytatów na aurorów. Zamierzałeś zostać aurorem i walczyć przeciw barbarzyństwu, jakiego sam doświadczyłeś. Nade wszystko jednak pragnąłeś wytropić zabójców ojca i nie odkładałeś tego na później, odpowiednio się do tego przygotowując. Mimo wyrzutów sumienia zacząłeś maczać palce w czarnej magii, której uczyłeś się z zakazanych ksiąg, przesiadując nad nimi nocą, przykryty zaklęciem niewidzialności. W wieku 16 lat poznałeś niewybaczalne zaklęcie Avada Kedavra, jednak po wypróbowaniu go na roślinie poprzysiągłeś sobie, że nie użyjesz go już nigdy więcej.

VI.
Jest cudowna, musisz to przyznać. Cudowna w sposobie, w jakim pozwala, byś przejął nad nią kontrolę. Cudowna, kiedy jej uda drżą, a ciało pręży się pod Tobą, instynktownie odrywając od materaca, szukając bliskości po omacku. Cudownie naiwna, kiedy pozostawia po sobie ślady w przekonaniu, że to w jakiś sposób utrwali jej obraz w Twojej pamięci. Cudownie bezwstydna, kiedy śliskim szeptem zdradza Ci, co chce, abyś z nią zrobił, a potem krzyczy; przysiągłbyś, że cierpi — nic bardziej mylnego. Cudowna, po prostu cudowna. Jedna z wielu. Utwierdza Cię w zwierzęcości, cudownie nieważna. Nigdy więcej jej nie zobaczysz, więc pozwalasz, by głęboki warkot zagotował Ci się piersi, a następnie wyciekł przez zaciśnięte do bólu zęby; kiedy spojrzenie nakrywa znajoma mgła, a w lędźwie wstępuje piekielny gorąc, wkrótce przekształcający się w błogą niemoc i upragnioną ciszę. Myśli nie płyną, krew szumi w uszach, a nad wszystkim królują Wasze oddechy. Spokój, trwający jedynie chwilę, jednak niezmącony i niezaprzeczalny. Na to czekałeś. 

VII.
Stoisz w bramie dziedzińca, z dystansu obserwując młodzież podążającą na swoje pierwsze zajęcia. Chłodem nieprzeniknionych, błękitnych oczu wyszukujesz w tłumie jej drobnej twarzy i z rękoma wciśniętymi w kieszenie czarnego prochowca, wreszcie udaje Ci się dostrzec jasne pukle włosów. Prostujesz tedy kręgosłup — jeszcze przed chwilą przypominałeś bowiem starego, posępnego kruka — unosisz głowę przyprószoną białym śniegiem i czekasz, aż jej oczy zwrócą się w Twoją stronę. Kiedy wreszcie Cię zauważa, wiesz, że rozumie, dlaczego tu jesteś. Uśmiechasz się zatem, uśmiechem człowieka zmęczonego i znikasz równie niespodziewanie, co się pojawiłeś. Jak cień. A ona przyjdzie w nocy, zawsze przychodzi. Twoje światło.
"Dear God, grant that my hands be steady, my aim be true, and my feet swift. And should the worst come to pass, I ask forgiveness." 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz